niedziela, 20 września 2015

Rozdział 7 "Pewnego dnia zrozumiem, dlaczego tu jestem"



You fascinated me cloaked in shadows and secrecy 
The beauty of a broken angel


Promienie porannego słońca obudziły Maię. Zmusiła się do podniesienia powiek. Duży zegar na ścianie wskazywał… południe! Przespała naprawdę długo. Zaraz po kilku oddechach poczuła woń czegoś jeszcze, jakby… naleśników? Podniosła się z kanapy. Ledwo pamiętała, jak się wczoraj na nią dostała.

Roy stał przy płycie kuchennej i podrzucał na patelni cienki, pachnący placek. Maia nie chciała dawać mu na razie o sobie znać. Obserwowała jego ruchy i uśmiech, którego jeszcze nie miała okazji zobaczyć na bladej, smukłej twarzy. Miał naprawdę niesamowity kolor oczu. Niebieski, ale bez żadnych szarych, czy innych odcieni. Były czyste, jakby całe życie chodził z głową podniesioną do góry i patrzył w niebo, dlatego ten kolor tak się w nich odbił. Maia pomyślała, że brakowało tylko skrzydeł i uznałaby go za zjawę anioła. Był ubrany w czarną koszulę i spodnie, z ciemnymi blond włosami rozlanymi po twarzy. Tym czasem ona miała na białej bluzce plamę krwi. Jego krwi, którą pobrudziła się, kiedy wczoraj…

Nagle jasno przypomniała sobie wczorajsze wydarzenia i rzuciła wzrokiem na ścianę, na której już dzisiaj niczego nie było. Żadnego portalu. Żadnych drzwi. Ani noży.

- O, wstałaś już. – Na dźwięk głosu Roya, aż podskoczyła. Nie wiedziała, że ją zauważył.

- Czemu wcześniej mnie nie obudziłeś? Jest południe – wyskoczyła z pretensjami. Dopiero, kiedy te słowa już padły, uświadomiła sobie, że powinna najpierw się przywitać.

- Nie chciałem cię budzić. Mocno spałaś, a ja w tym czasie przygotowałem śniadanie. Albo obiad… cokolwiek to jest o tej godzinie. – Teatralnie podrzucił naleśnik.

Maia wstała z kanapy, odgarnęła z oczu poplątane blond włosy, uznając, że najwyższy czas wybrać się do fryzjera, i podeszła do niego, kiedy układał na dwóch talerzach posiłek.

- Mówiłeś, że Venatorzy nie potrzebują jedzenia – przypomniała wczorajszą rozmowę.

- Nie potrzebują, ale mogą jeść. A ty jeszcze powinnaś, zanim Lucciola przystosuje się do twojego organizmu. – Podał jej talerz z naleśnikiem, złożonym w trójkąt, ozdobionym jagodami, śmietaną i paseczkami rozpuszczonej czekolady. – Nie wiem, czy lubisz naleśniki.

- Uwielbiam – mruknęła, wciągając zapach dania.

Roy zaprosił ją gestem do małego stołu, mieszczącego się pośrodku kuchni, niosąc również swój talerz.

- A mówiłeś, że nie jadłeś niczego od kilku lat – wybełkotała Maia, z pełnymi ustami.

- Cóż, może najwyższy czas w końcu coś przegryźć – odparł, wzruszając ramionami.

Naleśniki zniknęły z talerzy pięć razy szybciej, niż się na nich pojawiły. Maia była potwornie głodna, a Roy chyba po prostu zapomniał, jakie one mogą być dobre.

- Miałeś mi wczoraj odpowiedzieć na pytanie – przypomniała, ocierając twarz, brudną od polewy jagodowej.

- No, słucham.

- Kto mnie wczoraj zaatakował. Zgaduję, że to nie był zwyczajny uliczny rabuś, który chce wyciągnąć ode mnie portfel, prawda?

- Nie, to był ktoś inny. – Roy westchnął ciężko – Tavloni to zabójcy. Zanim cię poznałem w tym autobusie, zauważyłem, że na Ziemi pojawia się ich coraz więcej. Trochę mnie to nawet zdziwiło. Oni cię wyczuwają.

- Jakim cudem? Przecież pachnę tak samo, a żaden człowiek nie ma zmysłu, dzięki któremu może wyczuć drugą osobę. Nawet z odległości metra.

- Bo Tavloni to nie ludzie, tylko hybrydy wilka i człowieka. A ty pachniesz normalnie – to racja. Nie chodzi o zapach skóry, tylko o to, że jesteś Venatorem. Pojawia się w dwudzieste urodziny, z czego wnioskuję, że niedawno je miałaś.

- Tydzień temu – przytaknęła. – A czy hybrydy wilków i ludzi to nie wilkołaki? No wiesz, tak się ich zazwyczaj przedstawia. – Przypomniała sobie kreskówki i kolorowe komiksy, które często oglądała, kiedy była mała.

- Głupie ludzkie bajeczki – zaśmiał się sarkastycznie. – Wilkołaki to po prostu zwierzęta – wilki, które mają w sobie ludzki gen, dlatego potrafią zmieniać postać. Tavloni mają wyostrzony słuch, węch i wzrok. Są bardzo szybcy, a niektórzy z nich mają skrzydła.

- Takie jak ty? – zapytała, gryząc się z myślami, które kazały jej powiedzieć: Takie, jak MY. Bo zdawała sobie sprawę, że przynajmniej po części jest podobna do Roya.

- Same skrzydła wyglądają inaczej, ale są tych samych rozmiarów i równej szybkości.

Kiedy mówił, zadzwonił dzwonek do drzwi. Roy wstał tak szybko, że Maia nawet nie nadążała za nim wzrokiem. Podszedł do szafki, wyjął z niej długi sztylet, o zakrzywionym ostrzu i podszedł do drzwi.

- Schowaj się – syknął do dziewczyny, która posłusznie dała nura za oparcie kanapy. Słyszała, jak powoli naciska na klamkę, a potem z trzaskiem otwiera drzwi. Zacisnęła oczy, czekając niecierpliwie na dalszy przebieg wydarzeń.

- Cześć, szukam mojej przyjaciółki, Mai. Jest tu może? – usłyszała znajomy głos. Tak bardzo znajomy, że samo słuchanie jego wydawało się bolesne.

Rocky!

- Zależy, kto pyta – odparł zadziornie Roy, ale Maia nie mogła wiecznie się ukrywać. Wyskoczyła zza kanapy. Wtedy jej spojrzenie i Rockyego się skrzyżowały. Na twarzy chłopaka malowało się najpierw zaskoczenie, potem żal, a na końcu wydał się jej obojętny i niepokojąco obcy.

- Jak mnie tu znalazłeś? – wykrztusiła, z gardłem ściśniętym od rozbieganych emocji, jak dziecko, przyłapane na podjadaniu czekolady przed snem.

- To wy się znacie? – wtrącił Roy, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi.

- GPS w komórce – odpowiedział niedbale Rocky, wskazując na swój telefon. – Martwiłem się o ciebie, całą noc spędziłaś poza domem. – Rzucił blondynowi niezadowolone spojrzenie. – Ale widzę, że niepotrzebnie cię szukałem. Nie chciałem przerywać romantycznego nastroju.

Usta Roya uniosły się w złośliwym uśmieszku, a Maia dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nie wygląda najlepiej, jak przystało na taką sytuację.

- Niepotrzebnie się starałaś, mogłaś po prostu powiedzieć, że masz kogoś innego i nie robić sobie problemu z tym całowaniem – dorzucił na koniec.

- Moment! To wy jesteście parą? – odezwał się Roy, chyba w najmniej odpowiednim momencie.

- O, przepraszam, gdybym wiedział, że ona ma chłopaka, to dałbym sobie z nią spokój – wskazał oskarżycielsko na Maię, która stała jak słup soli i nie umiała się odezwać, ani poruszyć. Ton Rockyego był chłodny, nieprzyjemnie obojętny.

- Nie jestem jej chłopakiem – starał się sprostować.

- Kochankiem, narzeczonym, kimkolwiek! – krzyknął na koniec, obrócił się na pięcie i zbiegł po schodach. Nawet nie popatrzył na Maię, nie dał jej szansy niczego wytłumaczyć.

- Dramat – wymruczał pod nosem Roy, gapiąc się na pustą klatkę schodową. – Chyba powinnaś za nim iść – otwarł na oścież drzwi, kiedy Maia wypadła jak petarda z mieszkania.






Kolejny rozdział :D Starałam się wykorzystać wasze uwagi, ale piszę na szybko, bo szkoła, mało czasu i w ogóle... :/ Fajnie by było, jakbyście polecili mojego bloga osobom, które lubią czytać :D Może im się spodoba?
Pozdrawiam wszystkich, którzy to przeczytali :*

poniedziałek, 7 września 2015

Rozdział 6 "...Jesteś aniołem"


And if I was falling into the abyss? 
You jump for me, if it will save me?



Roy pomógł Mai wstać z podłogi. Wyglądał dalej jak chodząca plama krwi, z porozrywaną koszulą i potarganymi włosami, ale po ranach nie zostało śladu.

- Widziałam cię wtedy… miałeś skrzydła – wykrztusiła, nie wierząc do końca w to, co mówi.

- Tak, ty też je masz – odpowiedział spokojnie, jakby od zawsze słyszał takie zwroty. Odwrócił ją do siebie tyłem i trochę zsunął bluzkę z jej pleców. Nakreślił palcem obwody starych blizn. – Tu są skrzydła. Naucz się tylko, jak je rozkładać. Patrz.

Maia odwróciła się z powrotem twarzą do niego, kiedy on oddalił się na kilka kroków i stanął wyprostowany. Nabrał głębokiego oddechu i ponad jego głową coś zatrzepotało. Coś białego, pierzastego i ogromnego. Skrzydła wyglądały jak u anioła na obrazach, kiedy je złożył, ich końce sięgały prawie do ziemi.

Dziewczyna przyglądała mu się w osłupieniu. Nie wierzyła własnym oczom, a co dopiero temu, że ona też jest pół ptakiem. Lub aniołem. Czymkolwiek on był.

- Dlaczego… jak to się stało, że… - nie umiała wykrztusić więcej.

- Jesteś Venatorką. Rodzajem strażnika ludzi.

- No a… ty? Ty też jesteś, prawda?

Roy spuścił głowę. Jego wyraz twarzy zmienił się.

- Jestem, ale… zostałem usunięty z naszej społeczności – wyznał mamrocząc.

- Jak to: zostałeś usunięty ze społeczności? Chcesz mi powiedzieć, że takich ludzi jest więcej? Że ty już do nich nie należysz? – Maia prawie zakrztusiła się śliną, kiedy to mówiła.

- Tak, ale na ogół nie chodzą po ulicach – mruknął poirytowany, że dziewczyna tak drąży tę sprawę. – Ja jestem trochę inny, ale ty nie. Ty po prostu nie wiedziałaś o sobie. Musisz się do nich dostać, do akademii, tam szkolą się tacy, jak ty.

- Ale ja nie chcę! – krzyknęła przerażona myślą, że wokół nie mogło by być więcej takich istot, które jednocześnie ją fascynowały i budziły strach. – Ja mam dom, rodziców, przyjaciół! – Przypomniał jej się Rocky… i ich „przyjaźń”.

Uznała, że dowiedziała się za dużo. Została mimowolnie wplątana w jakiś inny świat, w którym nie chciała być. Zwróciła się w stronę wyjścia, chociaż śnieżnobiałe skrzydła dalej przyciągały jej widok i budziły ogromną fascynację.

- Poczekaj! Nigdzie nie pójdziesz, a już na pewno nie przez następny miesiąc – zatrzymał ją. Podszedł do jednej ze swoich ścian, która była cała pusta. Bez obrazów, szaf, czy luster. Wyciągnął zza paska sztylet – wtedy Maia zaczęła się zastanawiać ile jeszcze broni i ostrych narzędzi jest w tym domu – i przytknął jego czubek do ściany. Najpierw wydawało się, że od ostrza rozchodzą się podłużne cienie, później zaczęły układać się w kształt koła i wyostrzyły się. Znak był identyczny, jak blizny Mai i Roya, tylko w kilkunastokrotnym powiększeniu. Roy otworzył go, jak drzwi. W środku było jasno, jakby ktoś zapalił miliony świateł.

Maia nie potrafiła odciągnąć wzroku od białego blasku. Czuła, że światło ją przyciąga. Zrobiła kilka kroków w jego stronę i… nagle ocknęła się z cudownej hipnozy, kiedy Roy złapał ją za nadgarstek. Miała wtedy ochotę na niego krzyknąć.

- Teraz drzwi są zamknięte, nie możesz wejść, bo zostaniesz tam na zawsze. Otwierają się w każdy pierwszy dzień nowej pory roku – powiedział z takim spokojem, jakby mówił o tym, że jutro będzie padać deszcz.

- Jakie drzwi?

- Drzwi Venatorów. Tędy przechodzisz do… jakby to powiedzieć – innego świata. Do swojego świata, z którego przyszłaś. Skoro nie wiedziałaś nic o tym, kim jesteś, ani nie miałaś Luccioli, pewnie twój pobyt na Ziemi był z góry zaplanowany.

Maia próbowała słuchać go uważnie, ale wszystko ją rozpraszało. Słyszała każdy, nawet najcichszy dźwięk: delikatne poruszanie się białych skrzydeł Roya, jego urywany oddech, szum ulicy, psa sąsiadów szczekającego za ścianą… W jednej chwili zemdliło ją i odwróciła się w ostatnim momencie, żeby nie zwymiotować Royowi na buty.

- Przepraszam – wydukała, kuląc się na podłodze. Robiło jej się słabo, a głowa i brzuch bolały od ciągłych mdłości.

- Nic się nie stało, to normalne.

- Co jest normalne? – warknęła wściekła na siebie samą. – Że ciągle rzygam?

- Tak, twój organizm przyzwyczaja się do Luccioli. Jeśli nie miałaś jej od urodzenia, minie trochę czasu zanim wszystko się poukłada. – Mówił ciepłym tonem, siedząc obok niej na ziemi. Schował skrzydła.

- Długo jeszcze? Mam wrażenie, że nie potrzebuję jedzenia, a ciągle wymiotuję.

Roy parsknął, siląc się na uśmiech.

- Nie jadłem chyba od dziesięciu lat.

- Że… co?! – Maia spojrzała na niego jak na wariata. Nikt nie wytrzymałby tyle bez jedzenia.

- Venatorzy nie potrzebują jedzenia. To znaczy… możesz jeść, ale ogólnie tego nie potrzebujesz. Może chcesz się położyć? Pierwsze dni po otrzymaniu Luccioli bywają ciężkie. Pewnie jesteś zmęczona.

Pokiwała nieznacznie głową. Źle spała w nocy, ciągle wszystko ją bolało, odpoczynek był najlepszym pomysłem, na jaki dzisiaj wpadła.

- Chętnie, ale pójdę do domu. Rodzice pewnie będą zastanawiać się, gdzie jestem.

- Nie pójdziesz. Wyglądasz jak chodzące zwłoki, zresztą z tego, co wiem, twoi rodzice są na wyjeździe służbowym.

- Skąd o tym wiesz? – Mai rozjaśniło się w głowie. – Śledziłeś mnie? Ty świnio! – wrzasnęła, podnosząc się z podłogi. Kiedy dostała się do pozycji pionowej, zakręciło jej się w głowie i gdyby nie Roy, który złapał ją, zanim upadła, uderzenie mogłoby się źle skończyć.

- Gdybym cię nie śledził, już byś nie żyła. Zabiłby cię tamten facet – odburknął, biorąc ją na ręce. Dziewczyna z powrotem poczuła, że opuszczają ją siły, więc nie zaprotestowała.

- Kim w ogóle był ten człowiek?

- Jutro ci powiem. Śpij teraz. – Położył ją delikatnie na kanapie, zgasił światło w pokoju i, ku jej zaskoczeniu, pocałował ją w czoło. Maia natychmiast zasnęła, nie zdążyła nawet mu podziękować za uratowanie życia.





Bardzo się cieszę z każdego komentarza, zwłaszcza z takich, w których piszecie, co mogłabym poprawić, żeby lepiej wam się czytało, więc zostawiajcie takie :D Obiecuję, że wezmę każdą waszą opinię pod uwagę ;)

wtorek, 1 września 2015

Rozdział 5 "Nie można wybrać tego, kim się jest"



 This is not the wound after the battle most hurt.
 I hurt only those wounds that you ask me.



Maia popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Była blada, miała podkrążone oczy i sine usta. Za nią malowała się łazienka Roya, wyłożona biało-czerwonymi kafelkami. Mieszkanie było trochę większe, niż Rockyego, ale urządzone w zupełnie innym stylu. Nie było tu żadnych kolorowych koszulek z autografami, powieszonych niedbale na ścianach, ani stosów płyt video. Za to pełno było broni. Kiedy dziewczyna otworzyła jedną z szafek w poszukiwaniu czegoś do picia, wysypało się na nią pięć małych scyzoryków. Wzięła jeden z nich do ręki. Był bardzo ostry, rękojeść miał pozłacaną na brzegach, a na ostrzu wygrawerowany znak.

Taki znajomy znak…

Chwyciła nożyk i pobiegła do lustra w łazience. Odsłoniła ramię i przyglądała się na zmianę ostrzu i swojej nowej bliźnie. Znaki były dokładnie takie same. Podrzuciła kilka razy scyzoryk, jak zawsze robiła ze swoim telefonem komórkowym. Za drugim razem nie złapała go dokładnie i przecięła sobie palec. Zaklęła pod nosem, z powrotem zajmując się odbiciem w lustrze. Kiedy na płytkim nacięciu pojawiło się kilka kropli krwi, poczuła pieczenie w ramieniu. Nie było bolesne, a wręcz przyjemne.

Znak, który narysował jej Roy, zaczął płonąć. Nie wydobywały się z niego płomienie, ani dym, ale od okręgu, po wszystkich pozawijanych liniach przebiegł żar. Maia czuła ciepło, ale blizna nie robiła jej krzywdy.

Powstrzymując krzyk, spojrzała jeszcze raz na swoją rękę i… po ranie nie było ani śladu! Wrzasnęła, rzuciła scyzoryk do umywalki i wybiegła z łazienki. Znak zdążył już zgasnąć i znowu był tylko małą blizną. Drżały jej ręce i po raz kolejny robiło się niedobrze. Nie wierzyła w magię, a przez ostatnie dni wyglądało bardziej jak jakieś kosmiczne zatrucie pokarmowe. Nie była głodna, chociaż nie jadła nic chyba dwie doby. Za to cały czas wymiotowała i czuła się zmęczona.

Chciała usiąść na ogromnym, puchatym fotelu, który stał przed telewizorem, i odpocząć, ale zanim zdążyła to zrobić, drzwi otwarły się z trzaskiem i wpadł przez nie Roy. Zatrzasnął je, oparł się o nie plecami i zsunął na ziemię. Maia odskoczyła do tyłu, ze zdziwieniem uznając, że teraz boi się każdego, nawet najmniejszego szmeru.

Roy wyglądał okropnie. Białą koszulę miał porozcinaną na klatce piersiowej, pod okiem kilka dość głębokich ran, a rękawki nie były już białe, tylko czerwone od jego krwi.

- O mój Boże! Żyjesz? – pisnęła Maia i uklęknęła obok niego.

Przytaknął niewyraźnie głową.

- Moja szyja… - jęknął ledwo słyszalnie, podnosząc głowę do góry. Dopiero teraz mogła zauważyć, że cały kark ma siny, jakby ktoś go dusił.

Teraz wiesz, jak ja się czułam w tym autobusie! – chciała krzyknąć, ale zamiast tego powiedziała:

- Trzeba zadzwonić po karetkę. To nie wygląda za dobrze.

- Nie… nie trzeba. Już się goi. – odchylił kołnierzyk koszuli i pokazał jej znak, który miał nad sercem. Tak samo, jak wtedy Mai, linie płonęły, a razem z nimi na jego ciele znikały rany. Po dwóch minutach zostały już tylko cienkie linie, na których zasychała krew.

Do jej głowy ciągle nie docierało, co właściwie się stało. Ostatnio cały spokojny świat legł nagle w gruzach: Rocky pewnie był na nią wściekły, Roy… można powiedzieć, że uratował jej życie przed jakimś wariatem z ulicy, no i te wszystkie niewyjaśnione rzeczy: płonąca blizna, skrzydlaty człowiek, znikające rany. Tego było dla niej za wiele.

- Co ty mi zrobiłeś? Wszystko stało się jak opowieść z komiksu! – Szarpnęła go za odrywający się kawałek koszuli. – Co mi zrobiłeś! – W jednej chwili opuściły ją wszystkie siły, a zastąpiły je łzy. Oparła czoło o drzwi i rozpłakała się. Poczuła się, jakby znalazła się w środku toczonej wojny. Z jednej strony był zdrowy rozsądek, który nie dopuszczał istnienia czegoś takiego jak magia i zjawiska paranormalne, a z drugiej świadomość, że inaczej nie da się wyjaśnić tego, co dookoła się dzieje.

- Próbowałem cię uleczyć  – odparł Roy. – Nie wiedziałem, że nie masz Luccioli.

- Nie mam czego?

- Luccioli. Tego znaku. – Dotknął delikatnie jej ramienia. Blizna jak zawsze spowodowała dziwne uczucie, jakby ktoś odkażał świeżą ranę. – Nie wiedziałem, że nie wiesz kim jesteś.

- A kim jestem? No kim?! – krzyknęła przez łzy.

- Spokojnie. – Otarł kciukiem jej policzek. – Daj mi pokazać. Teraz musisz to wiedzieć.






Rozdział krótki, ponieważ nie miałam za dużo czasu na pisanie. Mam wielką prośbę. Jeśli ktoś odwiedza mojego bloga, niech zostawi po sobie jakiś ślad, np. komentarz. Bo ciężko mi się pisze, kiedy nie wiem, czy mam dla kogo.